Wrocławskie Pantery pokazały mi czym jest football amerykański.

Wszystkie dotychczasowe zetknięcia z tą, ukochaną przez Amerykanów, dyscypliną sportu były zupełnie przypadkowe. Błahe, niepełne, a przede wszystkim pozbawione całej istoty tego wydarzenia. Krótkie wzmianki, tło serialowych scen czy rozważania nad Super Bowl ze znajomymi, oto punkty styczne. Wiedziałam, że football amerykański istnieje. Zdawałam sobie sprawę z jego fenomenu za oceanem i jak wiele rzeczy, które mnie ciekawią i tą wpisałam sobie na listę rzeczy, których chciałabym kiedyś doświadczyć.

W tamtym momencie nie wiedziałam jeszcze, że będę mogła takie spotkanie obejrzeć prędzej niż później. Przede wszystkim zaś, że będę mogła to zrobić na wrocławskim podwórku.

Mój pierwszy mecz.

Obejrzałam wczoraj, w jedną z tych lipcowych sobót, gdy temperatury przekraczały trzydzieści parę stopni. Powietrze było ciężkie. Słońce ostrymi promieniami oświetlało każdy centymetr boiska. Trybuny, wypełnione po brzegi na żużlowych spotkaniach, tutaj nie były zajęte nawet w połowie. Absolutnie nikomu jednak to nie przeszkadzało w świetnej zabawie.

Przy tej zabawie zresztą muszę się zatrzymać. Bo tu jest naprawdę wiele do opowiedzenia, a przede wszystkim do pochwalenia. Idąc na ten mecz nie miałam żadnych oczekiwań ani tym bardziej żadnych wyobrażeń. Gdzieś na facebooku wyczytałam, że można liczyć na foodtruckowe jedzenie, rodzinki z dziećmi mogą się spodziewać jakieś strefy dla swych pociech i że ogólnie to oni zapraszają już dwie godziny przed spotkaniem na stadion na coś co określono mianem pikniku rodzinnego. Nie przywiązałam do tego większej uwagi. Choć pewnie nawet gdybym to zrobiła to i tak by mnie zaskoczono.

Tak świetna to była oprawa meczowa

Zaczynając od punktów gastronomicznych, których było dosłownie pięć, a które w zupełności wystarczyły i idealnie dopełniały klimatu tego spotkania. Tarczyński, jako sponsor tytularny, pojawił się ze swoim foodtruckiem i hotdogowym menu. Monko. Ogarnięte to zostało w punkt. Niczego mi tam nie zabrakło i szanuję ogromnie za fakt, że ofertę gastronomiczną dobrano pod wydarzenie.

Uwagę zwracały dmuchane dekoracje. Wielki kask zapraszający tych, którzy zapłacili nieco więcej na wejściówkę vipowską. Tunel z przyczajoną panterą przez którą wybiegali zawodnicy. Rozłożone maty z logiem zespołu. Pierdoły, o których ktoś jednak pomyślał i które wpływały na ogólne wrażenie.

Dodajmy prowadzącego, który miał tak przyjemny głos i tak biegle działał, że aż chciało się go słuchać i brać udział w jego słownych zabawach. Cheelederki dodające amerykańskiego charakteru i maskotka drużyny, której należą się szczególne wyróżnienia. Na wielu meczach byłam, wiele drużynowych maskotek widziałam, żadna mnie sobą tak nie zauroczyła. Nie mam pojęcia kto skrywa się pod tym strojem, ale mam nadzieję, że dobrze go wynagradzają, bo robi świetną robotę na trybunach, a momentami też kradnie szoł. Z przyjemnością mi się obserwowało jego poczynania i to jak człowiek za to zadanie odpowiedzialny, świetnie się tym wszystkim bawi.

Do tego dochodzą kibice wystrojeni w drużynowe koszulki, kapelusze, czapki. Wyposażeni w różnego rodzaju trąbki, bębenki i inne przedmioty robiące hałas. Zaangażowani na sto procent, a przy tym w jakiś sposób zdystansowani.

Nasza wrocławska drużyna grała z zespołem z Hamburga, niepokonanym jak dotąd w lidze. Podczas meczu, gdy cała trybuna krzyczała „Panters Wrocław” znalazł się i jeden pan, który stawał i gdy tłum się wykrzyczał, w pojedynkę dopingował drużynę przeciwnika – Sea Devils. Gardło zdarł sobie niesamowicie, mnie w którymś momencie zaczął już męczyć i irytować. Przez głowę przemykała mi myśl, że albo on zaraz wpieprzy całej trybunie, albo ktoś z trybuny przywali jemu. Tymczasem jego zachowanie zostało zignorowane. Gdy Hamburg w końcówce meczu wysunął się na prowadzenie ten sam pan wstał i poszedł zbić piątkę ze wszystkimi kibicami odpowiedzialnymi za największy hałas po wrocławskiej stronie. Na trzydzieści ostatnich sekund usiadł razem z nimi i obserwował jak to wszystko tak naprawdę się zakończy.

Piękne to było.

Życzyłabym sobie, żeby takie postawy przeniosły się też chociażby na żużlowy świat. Wtedy nie miałabym powodów do pisania postów pełnych oburzenia. No i samo przeżywanie sportu wkracza wówczas zdecydowanie na inny poziom. Po meczu świętował każdy. Kibice Panter, że tak zawzięcie walczyli i jednak drużynie z Hamburga dali się mocno we znaki. Kibice Diabłów, że udało się utrzymać dobrą passę.

Football amerykański to sport niszowy w Polsce.

Nadużyciem raczej nie będzie jeśli powiem, że i w całej Europie. Na ten moment to nie jest sport, który interesuje szerszą publikę i który do większej grupy odbiorców, w naszej stronie świata, dociera. Z jednej strony działa to na plus. Dla takiego kibica jak ja, który w ostatnim czasie czerpie ogromną radość z bardziej kameralnych dziedzin sportu. Z drugiej życzę Panterom by jak najwięcej osób pojawiało się na ich meczach. Bo dostarczają faktycznie sporo dobrych sportowych emocji i klimat spotkania mają fantastyczny.

Bardzo się cieszę, że w takich okolicznościach odkryłam jak wygląda ten sport. Przyznaję: zupełnie nie byłam świadoma, że przeznaczę na to ponad trzy godziny sobotniego popołudnia, ale niczego nie żałuję. Zasady gry mam już obcykane, a w głowie myśl, że jeżeli nadarzy się jeszcze okazja to na mecz Panter na pewno się wybiorę.

Gdyby Tobie też pojawiła się taka myśl to odsyłam na ich fanpage lub stronę internetową, gdzie na bieżąco wrzucają wszelkie informacje.

Trzymaj się i do następnego
Kasia 🙂

Aaa.. prawie zapomniałam powiedzieć, że mecz footballistów był na moim wakacyjnym bingo. Jeżeli nie widziałaś jeszcze tego wpisu to zajrzyj do niego koniecznie. Sprzedaję w nim dobry przepis na wakacyjny klimat, który bardzo łatwo możesz dostosować do własnych realiów i potrzeb.

Dodaj komentarz